Ewa Urbańska
kwiecień 24, 2016
Na początku lat dwutysięcznych konstatowałam, że ciążenie Imielskiej ku rysunkowi wynikało z uporządkowania przez artystkę hierarchii problemów estetycznych i filozoficznych, które ją nurtowały, oraz potrzeby rezygnacji z barwnej tkanki malarskiej na rzecz rysunku, wymagającego głębszej refleksji[3]. Stopniowo zmieniała Imielska „formułę płótna”, przechodząc od obrazów silniej powiązanych z naturą, gdzie ważna była dynamika gamy barwnej i estetyzujących wizerunków z cyklu Miasta do wielkich rysunków charakteryzujących się solidną konstrukcją opartą na nieomal chirurgicznych podziałach złagodzonych zewnętrzną powłoką ornamentu i znaku. Prymat konstrukcji uwidaczniał się zwłaszcza w kompozycjach wieloczęściowych, gdzie podział na „kartony” pełnił rolę porządkującą, a równowaga wynikała z ekstremalnych kontrastów wewnątrz poszczególnych fragmentów. Najbardziej reprezentatywnymi przykładami tego nurtu w twórczości Imielskiej były dwa cykle: jeszcze malarski: Znaki (1996-1998) i bezpośrednio wyrastające z niego monumentalne kompozycje rysunkowe Linie (1997-1999). Podobnie jak w nieco wcześniejszych Śladach, także tutaj autorka tworzyła swoiste pendant – obrazy powiązane odwróceniem kierunków i stosunków barwnych i walorowych między figurami i tłem. W Liniach „podział kompozycji na fragmenty miał charakter praktyczny, a jednak sugerował głębokie zastanowienie nad konstrukcją obrazu. Drastyczne ograniczenie środków wyrazu do linii i podstawowych kształtów kwadratu, koła i trójkąta oznaczało oczyszczenie obrazu z elementów mimesis. Sprowadzenie elementów przedstawiających do formuł geometrycznych można odczytać jako obiektywizację, próbę dotarcia rysunkiem do ideału[4]. Strukturę kompozycji z trójkątami z cyklu Linie tworzyła Imielska przez walorowe zróżnicowanie tła pokrytego siatką trójkącików i głównej figury. Wydaje się, że specjalnie estetyzowała powierzchnie i pogłębiała efekt świetlistości używając srebrnego sztyftu. Niekiedy decydowała się na precyzyjnie wprowadzone akcenty barwne, gdy we wnętrze głównego motywu – trójkąta wpisywała błękitną kreskę akcentującą podstawę, sieczne i osie figury, a niekiedy też cienkie linie sił ułożone w koła, łuki, wiązki promieni. W kilku przypadkach był to pasek złożony z trzech podstawowych barw: błękitu, czerwieni i żółci – uproszczonego znaku barwnego widma światła białego. Artystka przechodzi od „malarskiego” opisu natury opartego na widzeniu i odczuwaniu do bardziej filozoficznego, gdzie matematyczno-fizyczna prawda o naturze i wieczności układa się w linie sił i znaki pierwsze: kwadrat, koło, równoramienny trójkąt. W 1999 roku tak próbowałam zinterpretować jej rysunki: „Wewnętrzna jasność kompozycji wyraża być może idee Veritas i Aeternitas. Trójkąt staje się symbolem poznania, zaś zaznaczone w nim błękitną linią kierunki oznaczają związki świata i kosmosu. Dla Imielskiej ważna stała się przestrzeń absolutna, matematyczna co pozwala szukać egzegezy cyklu w pitagorejskiej mierze i liczbie czy zagadnieniach eurytmii i harmonii”[5]. Rzecz jasna nie sposób nie zauważyć w zacytowanych tu zdaniach emfazy i sztucznej poetyckości, ale można dostrzec też, jak w interpretacji kompozycji Imielskiej pojawiły się dwa elementy będące przedmiotem niniejszego tekstu: przestrzeń i czas. O ile większość dzieł artystki pozwala się charakteryzować poprzez figurę jednostkowego opisywania czasu, o tyle Linie przynależały raczej do „opowieści o przestrzeni” – absolutnej, uporządkowanej liniami sił i promieniami światła, ale i…rozprzestrzeniającej się w czasie.
W kolejnych realizacjach Imielskiej po 2000 roku, aspekt osobiście przeżywanego czasu wysunął się na plan pierwszy i zyskał bardziej biologiczny niźli geometryczny rodzaj zapisu. Obserwacja natury najpierw całościowa i wrażeniowa, potem ustępująca przed konstruowaniem obrazu ukazującego naturę wewnętrzną – wyrażoną geometrią (co prawda pełną niuansów kreski, powierzchni koloru, precyzji znaku), powraca. Powraca bardziej zogniskowana na szczególe, na badaniu biologicznej tkanki na granicy rozpadu, ale rozpadu szlachetnego i czystego. Jego znakiem są pojawiające się w miniaturach Imielskiej najpierw jako tło złotawe, zasuszone liście, a potem rysunkowo-malarskie wariacje na ich temat. To w miniaturach najpełniej (w tym okresie) ujawniał się właściwy artystce temperament ikonopisa dbałego o kontur i linię, szukającego znaku rzeczy i pojęć, a zarazem miniaturzysty-rysownika, ceniącego kreskę delikatną i kruchą, idealną, ale powstającą w materii i z materii farby, tuszu, pastelu, grafitu. Noszącą charakterystyczne cechy narzędzia: ołówka i pędzla, piórka i rapidografu. Precyzję osiągniętą w miniaturach potrafiła Joanna Imielska przenieść w skalę monumentalną, wracając do tworzenia kompozycji w wielkich, sięgających 200 x 200 cm formatach.
Prace z cyklów Czas (2001-2007), Czas na ogrody (2006-2007) i Labirynty (2008) znakomicie opisują charakter jej twórczości – delikatność misternych kreślonych jak cienka koronka form, zarazem biologicznych i „ręką ludzką wykonanych”. Nieomal pajęcza struktura prac, nawarstwianie się detalu, szczegółu przy monumentalnej kompozycji jest dla Joanny Imielskiej kluczem do opisywania czasu, przemijania wpisanego w nas i naturę. Należy się zgodzić z Grzegorzem Sztabińskim, że „jest jej autorską próbą stworzenia kodu czasu, w głównym zamyśle pokrewnego Obrazom liczonym Romana Opałki, ale zarazem całkowicie odmiennego”. W przeciwieństwie do czasu Opałki ujętego w rytm liczb, zanikanie kolejnych cyfr w drodze do nieskończoności, czas u Imielskiej ma nie tyle wyliczalny, co odczuwalny, „wdziergany” w malowane oczka, punkty i znikające nitki farby charakter. Formy geometryczne: koło, trójkąt i kwadrat, ale i skomplikowane jak wieloboczna figura przypominająca kształtem kwaterę Drzwi Raju Ghibertiego wyłaniają się spomiędzy rozsnutej pajęczyny białego rysunku. Jeśli jest to „ikona czasu” to biologicznego, upostaciowionego w dwoistej materii – zmodulowanego, czerwonawego z rozbłyskami żywego cynobru i czernią (Czas) i zbudowanego z różnorodnych zieleni (Czas na ogrody) podobrazia i „szydełkowanej” koronki. Jej organiczną strukturę podkreślają walorowe wartości rysunku, miękkie falowanie jego powierzchni, „przeźroczystość”. Rozsypywanie się tej punktowanej linii na płaszczyźnie obrazu staje się zapisem intuicji czasu, w której zderzają się dwie koncepcje – nieodwracalności i powrotności biegu czasu włączone w kształt powtarzanej przez Imielską centralnej kompozycji. Precyzja i cierpliwość nawarstwiania kolejnych sekwencji linii i kropek je tworzących nadają kompozycjom być może nieświadomie charakter osobliwej mandali. Nie tej buddyjskiej, zaraz po stworzeniu z drobin piachu ulegającej rozpadowi, ale zatrzymującej proces przemijania w formie trwałego dzieła, rysunku.
Następny etap opowieści o czasie własnym Joanny Imielskiej został wpisany w cykle Labirynty (2008-2012) i Zapisane godziny (2011-2013), to wtedy, ok. 2008 roku zaczyna się w jej twórczości powolny odwrót od rysunku, benedyktyńskie pokrywanie powierzchni papieru drobnymi kropkami i kreskami tworzącymi skomplikowane sieci i wzory, motywy geometryczne i biologiczne, a nawet cytaty, taki jak labirynt posadzkowy z Chartres lub Amiens, zastępuje coraz częściej konstruowaniem. Tkankę monumentalnych kompozycji buduje warstwowo, łączy kserograficzny podkład – fragment mapy, wykresu medycznego czy ręcznie pisanego listu z elementami jeszcze rysunkowymi, z przeźroczystymi kalkami dublującymi powierzchnię, a zarazem przestrzeń obrazu. Wydaje się rozluźniać i zagęszczać rysunkowe i kserograficzne „pismo”, stosując zmienną ogniskową oddalać i przybliżać do motywów i detali. Kolejne, o coraz bardziej ograniczonej roli odręcznego rysunku kompozycje swą konstrukcją są pokrewne nawarstwianiu się słojów drzewa.
Następnym krokiem była w latach 2011-2013, w cyklu Zapisane godziny rezygnacja z tkanki rysunkowej na rzecz konstruowania dwunastobocznych „tarcz” z powielonych i odpowiednio pociętych elektrokardiogramów, wykresów innych funkcji życiowych, fragmentów nieczytelnych notatek i listów. Ten mechaniczny i z założenia obiektywny zapis ludzkiego życia poprzez jego najczęściej biologiczne funkcje zostaje przez Imielską na nowo uporządkowany, przekształcony z linearnego w kolisty. Przypomina zgeometryzowany i zmienny obraz w tubusie kalejdoskopu. Kserograficzne, pozytywowe i negatywowe odbitki tworzą już nie kod zrozumiały dla diagnosty czy grafologa, ale historię pojedynczego życia. Nie dążą do opisania nieskończoności jako czegoś obiektywnego, wyrażonego uniwersalnym językiem liczb jak u Opałki, ale wykresem linii, w tym wypadku subiektywnej i biologicznej.
Wydaje się, że wraz ze zwróceniem się Imielskiej ku budowaniu monumentalnych obrazów z elementów „gotowych” jej czasopisanie wróciło do swojego źródła, rezygnując z biologiczności form stało się poszukiwaniem czasu zarazem własnego i idealnego. Wyznacznikiem tej przemiany jest być może na nowo rozbudzane tak w praktyce malarskiej, jak i dydaktycznej zainteresowanie chociażby teoriami Kandinsky’ego, badaniem związków między płaszczyzną – przestrzenią obrazu a linią i punktem. Analityczne myślenie o obrazie ujawniają jej nowe płótna, w których tradycyjną metodą olejną tworzy kompozycje nieomal luminescencyjne – malarskie piksele koloru, odpowiadające rozbudowanej skali widma światła białego połyskują i migoczą jak punkty na ekranie monitora.
Na zakończenie warto przypomnieć, że Joanna Imielska kształciła się w pracowni profesor Izabelli Gustowskiej. Sądzę, że jej Zapisane godziny, prezentowane nie zawsze jako obraz zawieszony na ścianie, wchodzą w dyskurs z dziełami jej wykładowczyni. Instalacjami realizowanymi bardziej nowoczesnym medium jakim jest zapis filmowy czy konstrukcja zbudowana z wielu elementów – przedmiotów, ekranów emitujących mniej lub bardziej realne obrazy, poszumów dźwięku, też opowiadają o czasie. Czasie pamięci, czasie minionym zaklętym we wnętrzach i przestrzeni, w wyjętych z naturalnej sytuacji derywatach, jak chociażby w Śpiewających pokojach.
Fragment tekstu z publikacji Ewy Urbańskiej „Przestrzeń w malarstwie i przestrzeń malarska. Szkice o malarskiej interpretacji przestrzeni i czasu w twórczości kilku artystów”, Wydawnictwo Uniwersytetu Technologiczno-Przyrodniczego w Bydgoszczy, 2014, ISBN 978-83-64235-56-6
[1] Tekst został częściowo oparty na analizach malarstwa Joanny Imielskiej z recenzji katalogowej [w:] Joanna Imielska [katalog wystawy], Ewa Urbańska [bez tytułu], Poznań 1999, s. 8-9 i późniejszych recenzjach twórczości Imielskiej ok. lat 2000-2002.
[2] Podobną interpretację malarstwa Joanny Imielskiej wprowadził w swojej recenzji Grzegorz Sztabiński, który stwierdził, że jest jej autorską próbą stworzenia kodu czasu, w głównym zamyśle pokrewnego „obrazom liczonym” Romana Opałki.
[3] Warto zauważyć, że słowo rysunek oznacza tu kompozycję wykonaną różnymi technikami: rysunek tuszem i farbą, rycie w materii podobrazia, wykorzystanie szarych i srebrzystych sztyftów, a więc w samej materii, jest usytuowane pomiędzy czystym malarstwem i czystym rysunkiem.
[4] Parafraza tekstu z recenzji katalogowej [w:] Joanna Imielska [katalog wystawy], Ewa Urbańska [bez tytułu], Poznań 1999, s. 8-9 i późniejszych recenzjach twórczości Imielskiej ok. lat 2000-2002.
[5] Parafraza tekstu z recenzji katalogowej [w:] Joanna Imielska [katalog wystawy], Ewa Urbańska [bez tytułu], Poznań 1999, s. 8-9 i późniejszych recenzjach twórczości Imielskiej ok. lat 2000-2002.